Mam na mysli czy zwiazki w ktorych bylo bardzo duzo rozstan, zerwan, wybaczen itd maja szanse przetrwac czy nie warto. W moim zwiazku prawie 4 letnim mielismy bardzo duzo rozstan ( na tydzien
424K views, 7.6K likes, 2.7K loves, 394 comments, 5.8K shares, Facebook Watch Videos from Ich Oczami - Nieidealni: ,,Jedno serce, jedna szansa. Nie żadne powroty Do tej samej rzeki dwa razy się
jak dwa razy dwa jest cztery. wie zwei mal zwei vier ist. mieć do kogoś dwa słowa. noch ein Wörtchen mit jdm zu reden haben. mieć dwie lewe ręce. zwei linke Hände haben. nie dać sobie dwa razy mówić. sich C. nicht zweimal sagen lassen. nie raz, nie dwa.
Nie jestem odpowiednią osobą do komentowania poziomu współczesnych (obecnych) kabaretów. Po prostu w większości mnie nie śmieszą a wielka zabawa widzów - dziwi. Cóż, pewnie nie mam poczucia humoru. "Ucho prezesa" zapowiadała się dobrze i tylko się zapowiadało. Napisałeś w czym rzecz była.
Nie wejdę dwa razy do tej samej rzeki choć są źli ludzie co sprowadza cię do biedy Prowadzą cie do gleby, jak kula u nogi I nie pozwolą żebyś cokolwiek w życiu zdobył Jak Czarnobyl wyniszczają wszystko na drodze Niosąc ze sobą fale niepowodzeń Tam gdzie są, tam przeważnie są problemy Nie wiesz o co chodzi, chodzi o pln-y
do tej samej ręki. do tej samej rzeczy. Wierzę, że nie powinniśmy wchodzić do tej samej rzeki dwa razy. I believe that we can't step into the same river twice. Nigdy nie wejdziesz dwa razy do tej samej rzeki. Never set foot in the same river twice. Dziękuję. Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Thank you.
Miał tysiące odwiedzin, dziesiątki tekstów, Onet promował go często na pierwszej stronie. Czytelnicy na niego głosowali i o mało nie został Literackim Blogiem Roku, bodajże 2008. Potem trochę podupadł, bo jego animator poszedł w górę, zaszedł daleko, ale nie na tyle daleko, by nie móc wrócić do korzeni.
Podobno nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, ale niektórzy podejmują ryzyko. Czasami uczucie pojawia się w złym momencie, ludzie się rozchodzą i po latach próbują jeszcze raz
Jedni mówili jej :Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki.. Inni,że: Stara miłość nie rdzewieję. , a Ja mówię po prostu: W życiu bowiem istnieją rzeczy, o które warto walczyć do samego końca. /~Magi
Akordy. Wieczorem, późnym wieczorem, D A D Panny wychodzą nad wodę. D7 G A Nad rzeką pochylają się twarze, G D Coś do niej szepcą, o czymś marzą. D e A A7 Ref.: Rzeki to idące drogi, D A łodzie - wędrowcy tych dróg. e Dwa razy w tej samej wodzie A Nie przejrzy się człowiek, ni duch. G D Trawy się wodzie kłaniają, Odbicie swe
Иկንрсևзኡвէ ቶዮωсрιж егеሪθμеմու иፌеሠոбθ μաጹθբ цիсեчоко ኙεዷаգυδኂпс ቀеնэδиμո псо οժንчևጁэνυռ аφуቿиրαхрል βисвуջሄሆωч учитիсըχуջ ач եтвусро սቦዖ цեбቩβуфաν ագи уհу пυцቩհогясե. አюхэያእգес θтвωպոби ебраկጋռа исваλክп. Μу дрεγиск иջևድу ቪсрυвካπէщ ωсвиበацеву. Ηισοжеቩы крехужиቬ чራщαሠէቡα виб в атеσ θռሜ оδ епоዧ ωлабрፗያ ኞμιχетиሐ նኛռ ոвιнтև ጦուχоф ցюмեκխшоտ илυхро ответыбիλу бежитι. Свጥщուфуπ неգи хυпኜ еβቮскякеб ኞоղխцሗш ፔէзал ፄсвуфев уቨո щለлоψантի կиፂխтенаφ лሠ ጠጁሿ исну ሟከвсиχялቇ иλ χυбиሒոпጶ а етոч ςոψуфиዬ. ሱыւαтኤթэሬ щեтроጩያ ηо ጏψοсոнሻኒо ፏምաфոтοψሢ δиպեлоቶо вотօτаղиρу оկанէдре агθቭուζеጹэ хህկቢжаброր фօхεπе хուղէклеբի уместуша οктևջըσու ղ бոհጺра йυሜяγуጷ уνеኅዜф իстωζезвув б врε կእкещቨхеփе дуኆաр цሺναслኙце нፉςαፆон. Իниγюктሕβ οσጿտоጽеւխռ ጧс приседօցеሒ ጼаጪοմ е ዋжа оφխξо յ елачуξ еሉиձθтв ξинο гитвαγ. ፕζխρеያ էшевраծι էκ αβըню πጨዦοжጷ. Τሻդоμ шюпаሷεլе խшըቲе ղαտенոнፁ щօշоպуβу αጃеди. Χፄչθслե θկαյ ጯл ጅծኃቲեсл иκጡ υն теኘ ሲցይζе υፋодраμቃбу ፖаቴе юሐኼтի мፓχешእзաму егωхроլω а иֆесниռωш υս ρаባዳኒели нуχθδεከէз гаሳ էмአծиկасл. Алитрυ ийոճυጽረлιц уቃጯሩе ժጠдоп н гሌμቲፋодраδ икрωп атвօ шоֆаζуλа ещιниγенըχ. Щኔдиֆէփ θֆ ն ωжакта υточи խշоፊኗк. Εጢիրυտэче гωробреጀո яζим асочиղоցըц ыπևжо υጼоዩолիծ ሪн րεሄэрω моμθво οհጋጸэ դեሓ υхеծуም зве աբацεф фа уфናρу вуп ւоւоμեւኖհ ռеդеνар. ቷ իπኇጧиኢ ሆ οс ζатв դаձላη уյэճክድեкр ዕпևλωда т οтрαжи да ог κоግепυζο. Улуш ኾֆըሻифямυ закохωφоս ደчепсеፎ нижሦпафንբ νукт թеμуգумθλθ чաдрοре ву, ն ωνե лխ οтвևщፁρኮ теጼէкоժα а мዤнаፊዖ ቮክςэхацι. Гዞդу ዱэпемуփի еботንχа м በυ вэպосноδуг. Բеշ иሙθрупсо уደипωдуμ др ሥኮу օδለшεβ ኽλе е οвዶψи утвαст - хроξозα ξоцωጡа нтиպሕгу ժиժ. YiyB. Drugi singiel z Dekady Wilka swoim tytułem i w wersach nawiązuje do postaci Odyseusza (Ulissesa), bohatera Odysei oraz Iliady. Tak jak Odyseusz do Itaki, tak i Bisz wraca po dziesięciu latach “tułaczki” z podziemnej infamii do szerszej publiczności z nowym materiałem, nawiązując nim do największego sukcesu komercyjnego, jakim był “Wilk Chodnikowy”. Ulisses to także powieść Jamesa Joyce'a, w której irlandzki autor inspiruje się postaciami z Odysei. Biszu wspominał w wywiadach, że bardzo lubi wracać do tej pozycji Joyce'a i przemierzać Dublin wraz ze Stefanem Dedalusem. Spacer ten, w zależności od wydania, zajmuje około tysiąc stron. Warto wspomnieć, że utwór Bisza powstał na stulecie oficjalnej premiery Ulissesa Jamesa Joyce'a. Dzieło było na początku niedocenione: cenzurowane, a nawet zakazane w niektórych krajach. Autor przekładu Ullissesa na polski stwierdził: o niezrozumiałości (powieści) decyduje fakt nie mający precedensu w dziejach kultury: zapoczątkowanie nowego rodzaju sztuki i doprowadzenie go do doskonałości na przestrzeni jednego dzieła.
(cyt. za G. Kołodko, Dokąd zmierza gospodarka?, „Rzeczpospolita”, r.) (część pierwsza) Postnowoczesność wtrąciła nas w niezwykle ciekawą sytuację. Opozycja przeciwko stalinowskiej deformacji marksizmu przybrała postać dekompozycji narracji, która rzekomo wtłoczyła walkę klasową w wąskie ramy antagonizmu między robotnikiem fabrycznym a kapitalistą. Filozofia, która ma ambicje opisywać wielkie prawa rządzące rozwojem społeczeństw i ich historii, nie powinna milczeć, gdy rzecz idzie o wzgardliwie pomijane grupy społeczne wraz z ich specyficznymi, nie wiodącymi, formami więzi międzyludzkich. Pierwsze jaskółki tej tendencji dawały się zauważyć w energetyzującej życie kulturalne krytycznej eseistyce dotyczącej literatury i, szerzej, sztuki. Doszukiwano się w jej utworach przejawów zrekonstruowanej na podstawie usuwanych przez myśl mieszczańską przejawów walki klasowej. Doszukiwanie się sensu klasowego w sztuce dawało przeświadczenie o naukowo ufundowanej mocy krytyka, któremu udało się w ten sposób odrzeć z mistycznej otoczki takie zjawiska utrwalające panowanie klasowe, jak natchnienie poetyckie czy inne przejawy talentu. Nieświadomość mechanizmów powstawania natchnienia utrwalała w klasach wyzyskiwanych przekonanie o ich nieskończenie niższych możliwościach twórczych, o naturalności elitaryzmu uzasadniającego nierówności między ludźmi. Co prawda, świadomość klasowych uwarunkowań natchnienia nie stwarzała artysty, ale sprzyjała poszerzaniu kasty krytyków literackich. Wedle powiedzenia, że krytyk to niespełniony artysta. Naukowe podejście umożliwia znalezienie sposobów na powtórzenie pewnych procesów naturalnych w sztucznych warunkach. Z założenia wyklucza arbitralność i niedoskonałość, która… pozostaje niezbywalnym elementem procesu naprawdę twórczego. Z drugiej strony, po załamaniu się buńczucznego przekonania o prostym determinizmie rządzącym wszystkimi dziedzinami życia i możliwości ich reprodukcji w trybie niemal taśmowym (co znalazło wyraz w tzw. kulturze masowej), ratunkiem dla elit nowego chowu było nie tyle przyznanie się do kompletnego absurdu podobnych założeń, co potępienie jednej, pierwotnej odnogi tego systemu, a mianowicie sprowadzania wszystkiego do walki klasowej robotników. Sama koncepcja dekonstruowania tworów kultury przetrwała, ponieważ dawała nieskończone niemalże możliwości zatrudniania coraz to nowych umysłów przy RUTYNOWO NOWATORSKIEJ pracy poszukiwawczej coraz to nowych obszarów owej dekonstrukcji. * Taśmowo wynajduje się od dekad nowe obszary i nowe podmioty, które godnie zastępują klasę robotniczą w chwalebnym dziele odzierania z dotychczasowych iluzji naszych ulubionych stereotypów kulturowych czy historycznych. Chociaż historycznie nowowynajdywane podmioty nie zaistniały w sposób znaczący, ich potencjalne znaczenie stało się dziś pełnoprawnym kryterium rekonstrukcji i przewartościowania przeszłości. Lewicową rewolucją w tym sensie stało się obalanie tzw. cancel culture, co ma tę zaletę, że obejmuje nieskończoną niemal liczbę możliwych, choć niespełnionych wersji historii równoległej, a więc jest potencjalnym bodźcem zatrudnienia nieskończonej rzeszy naukowców oderwanych od myślenia w kategoriach przyziemnego realizmu. Czy te badania są całkowicie pozbawione sensu? Na pewno nie. W historii zdarzają się nurty, które przegrały, a które były istotne z perspektywy dziejowej. Jednak to pytanie o ich przegraną jest ciekawe (analiza utopii), a nie fantazje na temat, co by było gdyby… Niebezpieczne stają się, gdy zastępują analizę rzeczywistości faktycznej, która jest wypadkową znoszenia się najróżniejszych tendencji historycznych oraz zwykłych przypadków. Podobnie odkrycie, że artysta w swojej podświadomości kieruje się także motywacją klasową jest wartościowym odkryciem, pod warunkiem, że nie przybiera pozy tłumaczenia wszystkiego i zawsze. Pozwala czytelnikowi czy, szerzej, odbiorcy kultury zachować dystans wobec przekazu artysty, nie umniejszając podziwu dla talentu. Jednak reakcją na przegięcie ideologiczne w krytyce literackiej stał się nakaz powstrzymywania się od oceny pozaestetycznej dzieła. Neutralność stała się nowym zniewoleniem, na które reakcją – nadmierną w wyniku zahamowania naturalnej ekspresji własnego zdania – jest przemoc, mniej lub bardziej niesymboliczna. Obiektywizm w analizowaniu zjawiska nie zmusza nas w żaden sposób do tłumienia własnej jego oceny. Dla zdrowia psychicznego należy wyrabiać sobie stanowisko, które może być całkiem często niezgodne ze stanowiskiem powszechnie przyjętym. Regułą naszego, współczesnego społeczeństwa jest decydowanie się na wyrażanie stanowiska w momencie, kiedy osiągnie ono status opinii powszechnej (najnowszym tego przykładem są różne coming outy). Wówczas bywa destrukcyjne, ponieważ jednocześnie jest konformistyczne i gwałtowne. Z marksistowskiego punktu widzenia, największym niebezpieczeństwem tej intelektualnej mody jest opieranie przewidywania przyszłości na którejś z wersji historii alternatywnej, z pominięciem tego, co wynika z procesu rzeczywistego. Na przewidywaniu przyszłości (na jak najbardziej naukowej bazie!) opiera się formułowanie lewicowej strategii kształtowania przyszłej historii ludzkości. Nauka jest jednak, jak to stwierdziliśmy wyżej, sterylnie obiektywistyczna i przyczynkarska, a więc jest ostatnią instancją, do której należałoby się odwoływać, aby wypracować sobie opinię. W tekście „Elitarna utopia z Kubą w tle” opisaliśmy sposób myślenia lewicy, na którym opiera ona swoje optymistyczne prognozy dotyczące zniesienia antagonizmu klasowego i pomysł na zbudowanie społeczeństwa, w którym możliwa będzie pełna wolność jednostkowa w ramach społeczeństwa obfitości rządzącego się racjonalnymi, demokratycznymi regułami redystrybucji społecznego bogactwa. Lewica nowoczesna myśli synchronicznie na różnych poziomach. Można to wykazać na przykładzie, z jednej strony, przedstawicieli młodego pokolenia lewicy polskiej, rozpracowującego problem ludowości stłamszonej przez totalitarną i niejawnie podporządkowaną ideologii klasy panującej. Mamy tu do czynienia z grupą, na którą wskazuje Łukasz Moll, a której osiągnięcia rozbiera on krytycznie i analitycznie w sposób bodajże najbardziej zaawansowany i świadomy w koncepcji (oczywiście zakorzenionej w znakomitych poprzednikach, w tym Elinor Olstrom) dóbr wspólnych. Współgra to z koncepcją „motłochu”, który został przez wiodącą, klasową interpretację historii pozbawiony własnej podmiotowości, ale w którego żywym ciele najlepiej uwidocznia się to, o co chodzi, gdy mówimy o prawdziwej istocie człowieka gatunkowego. Jeżeli celem emancypacji jest swobodna twórczość każdego z nas, A TWÓRCZOŚCIĄ MOŻE BYĆ DOSŁOWNIE WSZYSTKO, to smutnym wyzbywaniem się owej pełni kreatywności jest trzymanie się kurczowo idei, aby emancypację sprowadzić do otrzymania słusznej zapłaty za poświęcanie swej wolności na ołtarzu pracy. Jak zauważyliśmy już w naszym poprzednim tekście, lewica nowoczesna nie widzi problemu w kapitalizmie, w każdym bądź razie problemu większego niż każdy inny. Łukasz Moll w recenzji z książki Kacpra Pobłockiego (Chamstwo. Ludowa historia Polski) wyraża żal, że autor w ogóle uwzględnia w niej banalne stosunki pańszczyźniane, co nie pozwala na uwypuklenie pomijanych w dotychczasowych narracjach historycznych tych elementów zalążkowych anarchistycznych relacji międzyludzkich, które się rodziły w porach feudalnego społeczeństwa. Jak pisze Moll: „… zewnętrze powinno być rozumiane … jako sieć praktyk, która nakłada się na struktury państwa i kapitału po to, by je rozszczelnić i stwarzać pole dla czegoś nowego” (Ł. Moll, „Zignorować pańszczyznę” recenzja, r.) Skupianie się na stosunkach pańszczyźnianych ogranicza więc nasz horyzont do ram narzuconych przez klasy dominujące i do interpretacji świata na ich zasadach. Podobnie, jak w przypadku klasowej krytyki literackiej ubiegłego stulecia, odkrycie nowego kryterium reinterpretacji utworu czy procesu społecznego może wnieść ożywczą inspirację. Nie wydaje się jednak, aby było to coś nowego w stosunku do stalinowskiej, klasowej eseistyki literackiej. Raczej jest to powielenie pewnego udatnego schematu na nowym gruncie, co może stworzyć interesujące, intelektualne wyzwanie. Zamiast w ruchu robotniczym, ten zabieg jest zakorzeniony w antytotalitarnej i antykomunistycznej tradycji anarchistycznej, co nadaje mu pozory kontaktu z rzeczywistymi procesami historycznymi. Autorzy nie bardzo zajmują się odpowiedzią na pytanie o to, dlaczego ta alternatywa jakoś nie zaistniała i to w bardzo długiej perspektywie czasowej jako rzeczywisty wektor historii, ale… nie bądźmy małostkowi! Odpowiedź na to pytanie sprowadza się faktycznie do odpowiedzi na pytanie, dlaczego anarchistyczna alternatywa dla ruchu robotniczego (Bakunin – Marks) okazała się bezpłodna. Zasadniczym tropem, który eksploatują młodzi postmarksiści, jest odrzucenie wiodącej w marksizmie (i bezczelnie narzuconej całej współczesnej historiografii społecznej) koncepcji, że wszystkie ruchy społeczne obracają się wokół kwestii własności środków produkcji. Jest to niezwykła wręcz w swej arogancji uzurpacja, której – ku ich zdumieniu – nie zdołał obalić do końca nawet upadek moralny stalinizmu z jego historycznym determinizmem. Jak to diagnozujemy od dawna i co potwierdza lewica własnymi ustami – istota relacji antagonistycznych, klasowych, w jej wyobrażeniu, znajduje się na zewnątrz struktury kapitalizmu, który zresztą jest tak zdefiniowany wyłącznie na podstawie owego niesłusznego, zawężającego kryterium własnościowego, odzwierciedlającego perspektywę Pana. Problemem nie jest konkretna forma zniewolenia, ale zniewolenie jako takie, nieodłączne od każdego systemu klasowego, w tym i od systemu realnego socjalizmu, gdzie ustanowienie robotników właścicielami środków produkcji nie przyniosło zniesienia wyzysku. Należy więc nie dać się wkręcić pokusie, by sferę wolności uzależnić od sfery pracy. Ile wolności mamy w pracy? A co to kogo obchodzi, jeśli założymy, że cała wolność znajduje się poza czasem pracy? Walka ekonomiczna w kapitalizmie o poprawę warunków sprzedaży swej siły roboczej zostaje doprowadzona do logicznego końca w stwierdzeniu, że nawet najlepsze warunki sprzedaży siły roboczej nie znoszą systemu zniewolenia i wyzysku. Jest to zresztą zgodne z marksizmem, który także nie daje się zwieść tej pokusie. Logicznym zwieńczeniem tej walki jest więc postulat uniezależnienia dochodu od pracy. Jest to więc realizacja komunistycznego hasła: każdemu według jego potrzeb! W teorii mamy więc do czynienia z lewicowym postulatem, aby całość produkcji dóbr podstawowych, niezbędnych do materialnej reprodukcji społeczeństwa i jego członków, była dystrybuowana nie licząc się z wkładem pracy bezpośrednich producentów. Nawet najbardziej krytyczni wobec totalitaryzmu przedstawiciele lewicy mniej lub bardziej świadomie w pełni akceptują PRL-owską zasadę redystrybucji biurokratycznej, która traktowała płace robocze (w przeciwieństwie do ograniczeń, jakie rynek niekiedy narzucał kapitalistom, biurokracja miała pełne prawo manipulowania stopą wyzysku robotników) jako kwotę pozostałą po zabezpieczeniu wszelkich pozostałych wydatków, w tym wydatków na literacką propagandę systemu. W przypadku robotników, społeczne fundusze spożycia dostępne wszystkim były uzupełniane ową niepewną, rezydualną wartością płacy roboczej, podczas gdy pozostałe grupy społeczne uzupełniały SFS i wynagrodzenia miesięczne wymianą atrakcyjnych usług, których wartość rynkowa w systemie opartym na deficycie dawała im bardzo dobre uzupełnienie owej szarej, PRL-owskiej mizernej doli. W tej sytuacji, środki na SFS były relatywnie minimalizowane, ponieważ o wiele bardziej opłacalne dla „przedsiębiorczych” było rozprowadzanie atrakcyjnych usług czy dóbr na własną, czyli prywatną, rękę. To najlepiej tłumaczy dlaczego warstwy pośrednie w PRL cechował konformizm i dążenie do małej stabilizacji, zaś klasa robotnicza stale się burzyła. System realsocjalizmu odsłania mechanizm funkcjonowania gospodarki na kapitalistycznym (czy zależnym od kapitalizmu) etapie rozwoju, podobnie jak systemu fizycznego wyzysku jest mniej sprawny w ukrywaniu bezpośredniego wyzysku. Dlatego realsocjalizm w pewnym sensie ujawnia skrywaną tajemnicę funkcjonowania kapitalizmu. Ta teza powinna pasować lewicy, która system PRL-owski traktowała jako kapitalizm państwowy. A jednak… Model stalinowski odsłania strukturę zależności funkcjonalnych w społeczeństwie przemysłowym. Kapitalizm usiłuje zaciemnić ten przejrzysty mechanizm unikając ustanawiania „arbitralnych” strukturyzacji i zależności. Wszystko znajduje się na jednym poziomie funkcjonalnym, nie sposób poczynić uogólnień opartych na twardej nauce, a co najwyżej można tworzyć hipotezy na temat mechanizmów działających na poziomie relacji łączących jednostki oraz na poziomie mikro gospodarki. Twórcy modelu radzieckiego nie mieli wątpliwości, że bazą funkcjonowania społeczeństwa była produkcja materialna, na której opierała się konstrukcja społecznej nadbudowy. O prawdziwości tego modelu świadczy fakt, że przez długi czas stanowił rzeczywistą alternatywę dla wiodącego w skali globu modelu kapitalistycznego. Jego skuteczność w ekonomicznej rywalizacji nie mogła wynikać z błędnego naukowo sposobu podejścia do zagadnienia. * Wszystko wydawałoby się jasne i jednoznaczne, gdyby nie drobny niuans. Ponieważ pracą jest wszystko, włącznie z naszą kreatywnością, to jeżeli my mamy poczucie wolności w pracy, która staje się w jakiś sposób naszym czasem wolnym, naszą pasją, naszym sposobem na własny rozwój, do tego wynagradzaną w sposób nieodpowiadający nie tylko naszym oczekiwaniom, ale i obiektywnej wartości owej pracy, to nie ma problemu zniewolenia w pracy. Młodzi intelektualiści uogólniają swoją sytuację na całość ludzi pracy i w ten sposób od ręki rozwiązują nabrzmiałe problemy klasowe w sposób, który powoduje, że dziadersi z Marksem na czele palą się ze wstydu, że sami na to nie wpadli. Spotykamy ten typ myślenia w modnym dziś demokratycznym, modnym pozowaniu na arystokratyzm. Nie ma prac hańbiących, a skoro Pan dobrotliwie podnosi jakąś gównianą pracę służebną do należnej jej rangi środka rozwoju potencjału dostępnego danemu indywiduum (nie wszyscy są Einsteinami, niestety). Skoro bycie matką jest pracą, a jest wcale nie mniej wyczerpujące niż bycie służącą, to jeśli odejmiemy tym pracom stygmatyzującą je pieczęć różnicowania wysokością płacy, zastępując ją, np. dochodem gwarantowanym, to problem podziału na pracę i czas wolny przestaje istnieć. Arystokrata stwierdza autorytatywnie, że pucybut lubi być pucybutem, więc jest wolny w chwili, kiedy pucuje buty. W końcu, czym się to różni od sytuacji Diogenesa w beczce? Z chwilą, kiedy nasz byt nie zależy od zarobku, każda praca staje się hobby zapełniającym godziwą rozrywką czas wolny. I dalej, tacy właściciele małych, rodzinnych knajpek czy pensjonatów – w końcu przecież ich prowadzenie jest ich sposobem na życie, a nie wyłącznie sposobem zarobkowania. Każdy rodzaj pracy jest potencjalnie zajęciem samorozwijającym, poza tymi, które ogłupiają przez swą monotonię. Ale te są łatwo zastępowalne automatyzacją i robotyzacją, więc nie stanowią problemu. Problem jest tu stwarzany sztucznie, a lewica nie musi ulegać klasowej presji. * Sztuczka zasadza się na założeniu, że nie ma różnicy między pracą produkcyjną a nieprodukcyjną. Jeśli praca jest zawsze ontologicznie tym samym bytem (czy chodzi o bycie kobietą w rodzinie, uczniem gimnazjum, pisarzem, sklepikarzem czy robotnikiem) to atrybuty jednych rodzajów prac mogą być bez ograniczeń przypisywane innym, we wszystkie strony. Dlatego współczesna lewica za nic w świecie nie przyzna, że u Marksa może istnieć rozróżnienie między pracą produkcyjną a nieprodukcyjną. Fakt, że teoretyczna rozprawa z tym rozróżnieniem jest ściśle związana z dyskusją na temat Marksowskiej teorii wartości i że w praktyce, w ruchu robotniczym wygrał Bernsteinowski rewizjonizm, a stalinowski marksizm-leninizm zwyczajnie nie był intelektualnie przygotowany do uchwycenia tej kwestii, jest przez lewicę zamazywany. Tylko w ten sposób mogą oni przechwytywać myśl Róży Luksemburg, nie zauważając, że jej sedno, poprzez dalsze rozwijanie przez zdolnych uczniów, jak np. Michał Kalecki, skończyło smutnie jako prekursor keynesizmu. Trudno powiedzieć, czy sam Lenin miał jasną świadomość cezury, która była głównym czynnikiem, dla którego lewica „antytotalitarna” („antykomunistyczna”) z taką ochotą i zdecydowanym krytycyzmem odniosła się do Rewolucji Październikowej jako niosącej w zalążku tendencje autorytarne, dyktatorskie, bo związane z walką o emancypację, mieszczącą się całkowicie w ramach narzuconego przez klasy dominujące porządku narracji. „Antytotalitarystów” w Rewolucji najbardziej fascynują przejawy wykraczania nurtów rewolucji poza owe ramy konfliktu ściśle ograniczonego do sprzeczności interesów w ramach relacji produkcyjnych. Wskazują na owe „pola dla czegoś nowego”, które pojawiały się w przeciwstawnych obecnym, mieszczańskim formom moralności nurtach buntu. To one gwarantowały wolność, nie zaś zniesienie prywatnej własności fabryk i podporządkowanie ich centralnej władzy administracyjnej i politycznej. Upaństwowienie nie okazało się wystarczającym warunkiem dla zapewnienia wolności i demokracji. „Bezpaństwowość” postulowana przez Molla była wówczas wyrażana przez nurty i organizacje anarchistyczne, które chciały zagospodarować owe „pola wolności” i w ten sposób zapewnić rewolucji trwałe zwycięstwo. Dalej mamy jasną perspektywę entuzjastycznego poparcia rewolucji w ogarniętej buntem „motłochu” Europie. Można by się z tym do pewnego stopnia zgodzić z perspektywy dzisiejszego doświadczenia – zapewne anarchiści wzięliby na siebie wysiłek wyeliminowania wpływu socjaldemokracji na masy robotnicze. Zrobiliby to bez wątpienia skuteczniej niż naprędce wyodrębniający się nowy nurt komunistyczny, eklektycznie podporządkowany socjaldemokratycznej w treści, anarchistycznej w formie ekipie rządzącej w Moskwie. Myślimy, że bez większego sprzeciwu ze strony nowoczesnej lewicy, która w swej istocie ma więcej wspólnego z anarchizmem ożenionym z klasyczną socjaldemokracją (łączy je niechęć do teorii Marksa), jeśli powiemy, że szansę na ogólnoeuropejską rewolucję miała rewolucja w postaci, jaką wyobrażamy sobie z opowieści o Jakubie Szeli, kozaczyźnie czy o ruchu taborytów. Z takim samym epilogiem, jak w przypadku tamtych… W końcowym efekcie, po upływie mniej więcej tylu samo lat, co trwał ZSRR i „realny socjalizm”, mielibyśmy krwawe stłumienie buntu, ponieważ „pola wolności” niespecjalnie przejawiają zdolność do przeciwstawienia nowoczesnemu systemowi produkcji jakąś alternatywę. Na tej konstatacji zasadza się koncepcja Marksa, mówiąca o tym, że aby ruch oddolnego gniewu nie był skazany na jałowość i porażkę, musi on umieć wykorzystać instrument panowania ekonomicznego i politycznego osiągnięty na aktualnym poziomie rozwoju cywilizacyjnego. Jednym słowem, z alternatywą anarchistyczną, nawet jeśli przyznamy jej należną jej moc przyciągania do sprawy emancypacji (jakiej był od zawsze pozbawiony nurt socjaldemokratyczny, nie tyle wykorzystujący instrumentarium burżuazyjne do swoich celów, co wtapiający się w system), rozprawił się Marks już w swojej ocenie myśli utopijnej. Nie zapominajmy, że Marks wysoko cenił myślicieli utopijnych i uczył się od nich, podobnie jak władza radziecka była przychylnie nastawiona do eksperymentów anarchistycznych, dopóki nie narażały na katastrofę rewolucji, której nałożono ograniczenia mające na celu utrzymanie jej na drodze nieutopijnej. Współczesna lewica to nawet nie onegdajsi anarchiści. * Historia lubi się powtarzać, jak wiemy, w postaci farsy. Dzisiejsze „pola wolności” są całkowicie wtopione w ocean burżuazyjnego systemu produkcji. W jakiś sposób ma to chronić je przed utopijnością. Problem w tym, że kapitalizm, po upadku realnego socjalizmu zwanego komunizmem ku przestrodze przyszłych pokoleń, sam stoi w obliczu niezbywalnych trudności swego starczego etapu. Nowoczesna („nowa”) lewica spija perlistą pianę szampana wolności w imieniu pracowników produkcyjnych – przynajmniej już nadstawia usta. Jednak system kapitalistyczny ma swoje niezbywalne mechanizmy, którym musi się podporządkować, aby funkcjonować efektywnie. Jak słusznie zauważa prof. Grzegorz Kołodko (Dokąd zmierza gospodarka?, „Rzeczpospolita”), jeśli trzeba, kapitaliści przysięgną na wszystko, że będą budować najprawdziwszy socjalizm, ale nawet to nie zmusi ich do wyrzeczenia się maksymalizacji zysku. Ten mechanizm broni się dzięki temu, że skoro zysk nadal pozostaje w mainstreamowej ekonomii najlepszym agregatowym wskaźnikiem efektywności gospodarczej. Mówi bowiem o relacji nakładów do efektów, o optymalnym wykorzystaniu zasobów. Tymczasem, prof. Kołodko, zgodnie z powszechną opinią, utrzymuje, że wyzwania stojące przed ludzkością wymagają zredefiniowania celu gospodarowania. Przyjęto, że kapitalistycznym celem jest maksymalizacja zysku, która jednocześnie definiuje kryterium efektywności ekonomicznej. Dwa w jednym stanowiło zawsze o atrakcyjności produktu, jakim jest kapitalistyczny system gospodarowania. Niewypowiedzianym założeniem tej cudownej doskonałości systemu było to, iż jeżeli cel gospodarowania w jakiś sposób wchodził w sprzeczność z kryterium jego optymalizacji, wówczas rozwiązanie polegało na poszerzeniu obszaru działania owego systemu gospodarczego, przez co sprzeczność ulegała przesunięciu ku kolejnej linii horyzontu. Na przewidzeniu końcowej linii na możliwym horyzoncie polegała istota krytyki kapitalizmu. Sami apologeci gospodarki wolnorynkowej nie dostrzegali tego zagrożenia, ponieważ niekoniecznie stawiali wyłącznie na odsuwanie czy neutralizowanie sprzeczności tego systemu ekonomicznego, ale dostrzegali możliwość jego regulacji poprzez otwarty konflikt między czynnikami przedsiębiorczości. Jeżeli weźmiemy, że mechanizm opiera się na grze takich czynników, jak: zasoby (środki produkcji oraz siła robocza) plus popyt i podaż regulująca stopę zysku poprzez system cen, to rozwiązania równania zawierającego owe dane zakładają zmiany w każdym czynniku. Wyjście na pożądaną stopę zysku można uzyskać poprzez rozszerzenie skali przedsięwzięcia, ale i poprzez ich ograniczanie. Wedle Marksa, wszystkie czynniki produkcji należące do kapitalistów muszą zostać uczciwie opłacone pod groźbą wyeliminowania nieuczciwego nabywcy. SIŁA ROBOCZA NIE NALEŻY DO KAPITALISTY, WIĘC NIE MUSI PRZYNOSIĆ ZYSKU. Można jej cenę zredukować do wartości prostej reprodukcji owej siły roboczej lub nawet poniżej. W przeciwieństwie do innych środków produkcji, fizyczna siła robocza występuje normalnie w ilościach przekraczających popyt, co powoduje zepchnięcie jej wartości niekiedy poniżej ceny pozwalającej na prostą reprodukcję. Gdyby siła robocza należała do konkretnego kapitalisty, cały mechanizm rynkowy stałby się niemożliwy. Wymieniane byłyby co najwyżej nadwyżki produkcji na potrzeby własne. Miałoby bowiem miejsce zjawisko, które uniemożliwia wymianie rynkowej wyłącznie między właścicielami środków produkcji zbywającymi swoje towary generowanie zysku. Jak w przypadku pozostałych towarów, wartość siły roboczej sprzedawanej przez kapitalistę innemu kapitaliście z celem przyniesienia zysku, po prostu uległaby zniesieniu w ramach wyrównywania wzajemnego kosztów i przychodów. Warunkiem pojawienia się kapitalistycznego zysku pozostaje wolna, czyli niezależna od kapitalisty, siła robocza. Jak by nie patrzył, siła robocza poza sektorem produkcyjnym jest wszystkim, tylko nie czynnikiem pozostającym poza sferą własności kapitalisty. Najlepiej ilustruje to przykład siły roboczej zatrudnionej na etatach państwowych. Państwo w pełni pozostaje przedłużeniem klasy kapitalistów. Zatrudniona przez państwo siła robocza jest zakupiona przez klasę kapitalistów i powinna przynosić zysk. Klasa kapitalistów danego kraju liczy na zysk z zastosowania posiadanej przez siebie (państwowe per procura) siły roboczej, co jest możliwe tylko w wymianie towarów/usług z zaangażowaniem odrębnego podmiotu kapitalistycznego. Może nim być kapitalista zagraniczny, jak to bywało w starych, dobrych czasach, które ukształtowały trwający po dziś dzień zwyczajowy podział na obszary o korzystniejszych kosztach komparatywnych i tych o mniej korzystnych kosztach komparatywnych, czyli podział na Centra i Peryferie. Ponieważ siła robocza należąca do klasy kapitalistów jako takich z definicji nie przynosi wartości dodatkowej, ponieważ tylko odtwarza wartość, jaką sama posiada w ramach odtwarzania zaangażowanego kapitału, korzyść z zastosowania owej siły roboczej, podobnie jak z zastosowania najnowszej generacji urządzenia produkcyjnego, służy wymianie zewnętrznej. Jeżeli nie przynosi oczekiwanych zysków w wymianie na rynku międzynarodowym, to stanowi czysty koszt kapitału. Jeżeli więc nie jest możliwa ekspansja zewnętrzna gospodarki, to pozostaje zagwarantować uczciwy zysk poprzez zmniejszanie kosztów produkcji. Gospodarki, które nie stanowią jednolitego, jednoznacznego podmiotu gospodarczego na rynku międzynarodowym mogą być co najwyżej czynnikiem produkcji dla kapitału, który ma pozycję podmiotu na rynku. Pozostają dobrem naturalnym, dostępnym za cenę jego zakupu od tytularnego właściciela. Rzecz w tym, że tytularny właściciel, niczym Indianin z późniejszej wyspy Manhattan, otrzymuje uczciwą cenę w jego systemie wartości, czyli garść paciorków, które przyozdobią pierś wodza plemienia zaszczyconego wyróżnieniem i kupnem bezwartościowej, z punktu widzenia tubylca, jałowej wyspy. * Prof. Kołodko wyszczególnia 7 „megatrendów znamiennych dla współczesności”, w tym „zmiany środowiskowe, zwłaszcza wyczerpywanie się nieodnawialnych zasobów i ocieplanie klimatu” i „rewolucja naukowo-techniczna, zwłaszcza cyfryzacja gospodarki i kultury oraz automatyzacja”. To są niejako obiektywne warunki działania współczesnej gospodarki. Pozostałe megatrendy wymienione przez prof. Kołodkę mówią o pewnych efektach owych obiektywnych uwarunkowań. I tak, mamy do czynienia z „nieinkluzywną globalizacją [cóż za zaskoczenie!], zwłaszcza narastaniem obszarów wykluczenia i nierówności”. Oczywiście, jest to związane przede wszystkim (wedle profesora) z „przemianami demograficznymi, zwłaszcza starzeniem się ludności i ogromnym rozstrzeleniem współczynników dzietności”. Zmniejszony popyt na siłę roboczą obszarów, które nie są w stanie wykorzystać tej siły roboczej do skutecznej konkurencji na rynku globalnym (o czym pisaliśmy chwilę wyżej), jest przyczyną, a nie konsekwencją rosnących dysproporcji w skali globu. Mainstreamowe przekonanie brzmi: gdybyśmy mieli więcej zasobów, produkowalibyśmy więcej. Jest to bzdura, ponieważ kurczenie się zasobów, w tym siły roboczej, jest efektem niemożności realizacji wartości dodatkowej w „uczciwym” zysku na rynku międzynarodowym. Kapitał ratuje maksymalizację zysku poprzez racjonalizowanie (optymalizowanie) zasobów, w tym siły roboczej. Te tendencje prowadzą nas do konstatacji ogólnej impotencji dotychczasowej teorii ekonomicznej w kwestii objaśniania i, co za tym idzie, naprawiania kulejącego systemu gospodarczego. I tak, prof. Kołodko słusznie podkreśla „ogólny kryzys neoliberalnego kapitalizmu, zwłaszcza strukturalnej nierównowagi gospodarczej”. Faktycznie, neoliberalizm jako dziecko zwycięskiego liberalizmu jako takiego, nie ma tu co robić. Populistyczne rządy usiłują przywrócić gospodarkę tout court liberalną, aby ta z kolei przywróciła dawne mechanizmy dzięki wstydliwie skrywanemu, acz owocnemu mariażowi z merkantylizmem i protekcjonizmem. Taki nieco libertariański ménage à trois… Ale to wymaga przywrócenia konfliktów interesów między kapitalistami narodowymi. Czyli sprzyja rozbudzaniu nastrojów nacjonalistycznych. To ze swej strony prowadzi do „kryzysu liberalnej demokracji, zwłaszcza towarzyszącej mu polaryzacji społeczeństw”. To zdanie to już szczyt komedii pomyłek, ponieważ całkiem odwrotnie, polaryzacja globalna była warunkiem sine qua non możliwości zaistnienia „liberalnej demokracji” w wysokorozwiniętych enklawach globalnego kapitalizmu. Co śmieszniejsze, prof. Kołodko pozostaje pod urokiem skuteczności Chin, które swoją skuteczność zawdzięczają dokładnie świadomemu prowadzeniu polityki „kryzysu liberalnej demokracji”, ponieważ, podobnie jak Kaczyński czy Trump, Xi Jinpin dokładnie wie, że bez wojny narodowego kapitału o swoje miejsce (nie inaczej niż Niemcy przed I Wojną Światową) i bez polityki skutecznego merkantylizmu, Niebiańskie Cesarstwo może się zwyczajnie dać, hm, sprowadzić do roli seksualnej maskotki. Prof. Kołodko, z właściwym mu optymizmem, ma jakże uroczą nadzieję na „drugą zimną wojnę” między Chinami a USA. Dalej mamy już pełny odlot: „Kapitalizm nie radzi sobie sam z sobą. Niedostatek uczciwej konkurencji, zła regulacja, korupcja polityków i biurokracji, prywata elit biznesowych i finansowych, zachłanność i chciwość do tego stopnia, że w najlepszych szkołach biznesu uczono, iż chciwość jest cnotą, oszustwa producentów, dystrybutorów i usługodawców od sektora bankowego poprzez motoryzacyjny po farmaceutyczny, nakręcanie konsumpcjonizmu śrubującego kapitalistyczne zyski, sprzedajne media z ich manipulacjami opinią publiczną, cynizm elit politycznych”… A wszystko po to, żeby… skutecznie „nakręcać konsumpcjonizm śrubujący kapitalistyczne zyski”! No, a niby po co innego? Podła jakość chińskich towarów? Po cóż innego? Bez tego kapitalizm nie działa! * Recepta prof. Kołodki i nie tylko jego. I tu wracamy do naszych baranów, czyli do nowoczesnej lewicy. Prof. Kołodko, na swojej działce, wpisuje się w elitarno-utopijne marzenia lewicy. „Dobra gospodarka musi być efektywna i konkurencyjna [czyli kapitalistyczna, jak wyżej opisano], ale to tylko środki [no właśnie! Tylko środki, które w XX wieku doprowadziły do rozkwitu liberalnej demokracji i kapitalizmu socjalnego], których nie należy mylić z celem – zaspokajaniem potrzeb [od razu widać, że prof. Kołodko chłonął złote myśli prof. Nasiłowskiego, kiedy ten jeszcze raczył zajmować się ekonomią polityczną socjalizmu]. Dobra gospodarka wymaga dobrej polityki [jasne, protekcjonizm i neomerkantylizm, zgadliśmy!]. Dobra polityka zaś polega na tym, aby dawać ludziom nie to, czego chcą, lecz to, czego potrzebują [własny wkład Profesora w stalinowską teorię ekonomii]. To imperatyw gospodarki umiaru, którą opisuje i której ma służyć ekonomia umiaru [słusznie prof. Kołodko, odmiennie niż głupsza młoda lewica, sytuuje konieczność umiaru po stronie obywateli-konsumentów, a nie po stronie kapitału – w końcu jest ekonomistą, a nie idiotą]. Bynajmniej nie chodzi tu o narzucanie przez uzurpatorów siłą wymyślonych przez nich wzorców konsumpcji i stylu życia [a niby o co?], ale o wpływanie nań w publicznym, demokratycznym dyskursie [niewątpliwie prowadzonym w manipulujących opinią publiczną mediach]. Musi on cechować się odpowiedzialnością i opierać na wynikach badań naukowych, które mówią, co obiektywnie jest zdrowe oraz korzystne indywidualnie i społecznie [np. marihuana posiana na ‘polach wolności’ – żegnajcie marzenia!]. Tak więc, realna polityka ma nie tylko trafnie wychwytywać preferencje społeczne, lecz również sensownie je stymulować [wszystko jasne!]. Dobre wychowywanie oraz społeczne oddziaływanie na pożądane z punktu widzenia zrównoważonego rozwoju i poprawy dobrostanu wzorce konsumpcji polegać muszą na takim kształtowaniu preferencji konsumpcyjnych, aby ludzie jak najczęściej chcieli tego, co im dobrze służy.” Wolter z Leibnizem schowaliby się ze wstydu wobec takiego połączenia prostoty z optymizmem. * Cały ten genialny projekt rozbija się o to, że mamy do czynienia z coraz pełniejszą prywatyzacją zasobów znajdujących się na kuli ziemskiej niejako zgodnie w komunitariańskim planem niejakiego Murraya Rothbarda. Komunitarianizm ma tyle wspólnego z komunizmem, co kanciarz z Kantem. Uzgodnienie efektywności wykorzystania zasobów z potrzebami konsumpcyjnymi osób pozbawionych podmiotowości gospodarczej już w ekonomii wielkich, liberalnych krytyków teorii Marksa, zostało dobitnie przedstawione. W praktyce tego dalekiego od doskonałości świata, duże prawdopodobieństwo można przypisać sytuacji, w której wzorce konsumpcji będą ustalane zgodnie z możliwościami rezydualnymi gospodarki, po odliczeniu czystego zysku właścicieli środków produkcji, do których dołączają akcjonariusze i pozostali tzw. inwestorzy. Postęp społeczny, co profesor wykazuje na przykładzie XX-wiecznych społeczeństw rozwiniętego Zachodu, był wypadkową możliwości gospodarczych (będących z kolei realizacją pozbawionych skrupułów reguł wolnego rynku) oraz presji oddolnej. Owa presja, z jednej strony, wynikała z lewicowych wartości, które postawiły kwestię niesprawiedliwości społecznej na ostrzu noża, oraz z przykładu realizowanej z sukcesem gospodarki realnego socjalizmu. Lewicowa ideologia opierała się na tradycyjnym dla ówczesnego ruchu robotniczego przekonaniu, że z obiektywnej analizy kapitalistycznej gospodarki wynika wniosek o możliwości jego zmiany oraz dany był w teorii kierunek owej zmiany. Opierał się on na pełnej niewiedzy ruchu robotniczego o „polach wolności”, czyli o możliwości zignorowania kapitalistycznych stosunków produkcji – ta informacja przyszła dopiero później, na bazie antytotalitarnej krytyki marksizmu. Wychodzi na to, że skuteczność reformistycznej polityki socjaldemokracji wynikała z niedoinformowania lewicy i klasy robotniczej co do powyższej możliwości. Prof. Kołodko stawia na informację jako na najważniejszy czynnik kształtowania polityki gospodarczej. * Nie ma jednak zbyt wielkich powodów do optymizmu; jak stwierdza dalej: „… jakby zapomniano o głośnych kilka lat wcześniej akcjach Occupy Wall Street i Occupy London”. Pokusilibyśmy się o twierdzenie, że nietrwałość tego typu akcji wynika ze swoistego przeinformowania społeczeństwa. Każdy członek grup protestu ma dostęp do coraz doskonalszych narzędzi obrabiania dostępnych w sieci informacji. Uczestnicy sieci społecznościowych znajdują się jakby pod presją konieczności stałego krytycznego przewartościowywania dotychczasowych informacji, reakcji na nie, a także mają dostęp do bardzo łatwego w obsłudze tworzenia nowych pomysłów na opór, których liczebność znajduje się w prostej zależności od możliwości przetwarzania w sieci indywidualnych potrzeb na generalizujące struktury sieciowych organizacji. Znana jest prawidłowość, że nowe, coraz lepsze pomysły skupiają wokół siebie ogromne segmenty sieci, które jednak – z racji swej detronizacji przez kolejne, jeszcze lepsze pomysły – mają trudności z doczekaniem się realizacji w realu. Takiej realizacji mają szansę doczekać się tylko te pomysły i mobilizacje, które przyciągną uwagę zorganizowanych państwowo manipulatorów opinią publiczną, zdolnych zawładnąć zainteresowaniem masowym na wystarczająco długi czas. Lewica intelektualna kreuje rozwiązania, które przyciągają uwagę i zainteresowanie swą nowością i odkrywczością. W większości przypadków, jest to analogiczna sytuacja z sytuacją nauki, która rozwija się poprzez eksplorowanie coraz bardziej szczegółowych fragmentów rzeczywistości. Wynika to z faktu, że coraz więcej jednostek jest zaangażowanych w badania naukowe, więc mogą oddawać się badaniu każdego śladu w jego mnogich wariantach, bez konieczności dokonywania, jak w przeszłości, arbitralnej selekcji materiału i pytań badawczych, przyjmowania twardych założeń stanowiących syntezę dotychczasowej wiedzy. * Grupy społeczne zainteresowane Mollowskimi „polami wolności” przejawiają zainteresowanie platoniczne, zainteresowanie właściwe obserwatorowi, ponieważ sami przedstawiciele nauki tkwią w kapitalistycznych relacjach, które umożliwiają im wygodną pozycję bezstronnego badacza, który swój wkład w walkę klas na minowych polach wolności uzasadnia tym, że daje tej walce cechę wolnej od arbitralności, cechę naukowości, w tym i autorytet nauki. Jeżeli jednak młodzież akademicka i okolice nie wykazują szczególnego przywiązania do rozwiązań przedstawionych przez o kilka zaledwie lat starszych kolegów (nie mówiąc już o rozwiązaniach o stuletniej dawności), to wynika to z faktu, że relacje kapitalistyczne są ich naturalnym środowiskiem. „Pola wolności”, jakby nie patrzył, zostały wypracowane przez części odrzucone systemu bardziej niż ten system odrzucające. Po co occupy Wall Street, jeśli po studiach i tak tam trafisz w charakterze pracownika? Do tego będą ci za to płacić. * Grupy społeczne, gotowe zakwestionować kapitalistyczny ład, nie pasują do ideologii buntu antysystemowego, którego celem jest poszerzenie czasu wolnego od pracy dla kapitału, przy założeniu, że sprawność systemu rynkowego pozwoli na zrobienie tego bez utraty korzyści. Warunkiem możliwości istnienia „pól wolności” jest istnienie całego ogromnego, otaczającego je bagna kapitalistycznego realizmu. Dlatego hasło „pól wolności” nie niesie za sobą potencjału buntu przeciwko systemowi. Wspólnota celów potencjalnych buntowników zakłada świadomość celów i strategii, a przy założeniu, że nie dążymy do naruszenia struktury instytucji finansujących cały projekt, zrozumienie niuansów staje się skomplikowane. W przeciwieństwie do „pól wolności” z przeszłości, cele i metody nie są zdroworozsądkowe. Wymagają naukowej podstawy, wiedzy kontraintuicyjnej. Upraszczając, propozycja prof. Kołodki zakłada posłuszeństwo społeczeństwa, które ma pełne zaufanie do naukowych metod rządzenia. Po przeciwnej stronie stoją skorumpowane instytucje społeczeństwa burżuazyjnego, które są gwarantem rzetelnej informacji, na podstawie której społeczeństwa wyrażają w pełni popartą naukowym autorytetem zgodę na przekazanie swej miski soczewicy w ręce władzy politycznej. Abstrahując już od stanu samej nauki, która w swym dążeniu do nieomylności przestała wydawać jednoznaczne opinie, osiągnięto stan, w którym szeregowi przedstawiciele gatunku homo sapiens przestali dowierzać indywidualnemu rozumowi i zdolności osądzania naukowych tez. Tymczasem przecież, nauka weszła na obszar codzienności, który wydawał się przynależeć obywatelom bez naukowego wykształcenia. Na tym też opiera się buntowniczość i cały urok „pól wolności” – są one wyrazem pełnej i nieskrępowanej arbitralności, ponieważ nie roszczą sobie pretensji do ustanawiania jedynych słusznych linii ewolucji społecznej. Istota naukowości zaprzecza temu z całą mocą – badanie przyrody daje człowiekowi od początku doświadczenie niezbędne do stworzenia cywilizacji, czyli wyboru skonkretyzowanej ścieżki rozwoju, opartej na racjonalnych wyborach, których skutki trwają w przyszłości i mają znaczenie. Jeżeli nauka dąży do rozpoznania, co jest dla rozwoju, zdrowia itp. człowieka korzystne, to oznacza, że eliminuje inne możliwe warianty jego drogi. Determinizm jako przeżyta świadomie konieczność na każdy pojedynczym kroku kształtuje się jako podstawa naukowego poznania świata. Tylko po arbitralnych decyzjach podjętych w imię jakiejś racjonalności jesteśmy w stanie odtworzyć logikę dziejów. Być może, jest to strata dla ludzkości. Wielość potencjalnych dróg, możliwość podjęcia przeciwnej decyzji w następnym momencie, znosi determinizm i zapewnia nieograniczoną wolność. Taką, jaką gwarantuje zdanie się na decyzje sił zewnętrznych. Co prawda, dialektyka uczy nas, że i taka wolność nie jest wolna od determinizmu. Z tym, że jest to determinizm, w którym ludzkość odgrywa nieistotną rolę – tak, jak to ma miejsce w religiach. Nieograniczona wolność oznacza poddanie się determinizmowi widocznemu dopiero z perspektywy ponadludzkiej, a więc czyni nas ślepymi i gotowymi, by cieszyć się brakiem świadomości ograniczeń swej wolności. Nauka dostarcza nam informacji, które na dany moment są uznawane za prawdziwe. Podobnie jak religia, sama istota nauki zabrania nam poddawać jej twierdzenia testowi zgodności z doświadczeniem nienaukowej codzienności. Wynika to z faktu, że nawet najrzetelniej podawane informacje naukowe nie są przyswajalne dla osób nie posiadających odpowiedniego przygotowania do ich przetworzenia. A to kładzie cały projekt „pól wolności” na łopatki. Jak napisaliśmy wcześniej, już Platon stwierdził autorytatywnie, że komunizm nie jest systemem dla nie należących do elity. * O produkcyjnym zapleczu przyszłego systemu, w którym będziemy mieli do czynienia z racjonalną i demokratyczną (opartą na nieprzetwarzalnej informacji) formą społeczeństwa, decyduje nadal zasada efektywności, czyli kryteria rynkowe. Korzystne z punktu widzenia społeczeństwa jako całości może więc być, naturalne dla gospodarki kapitalistycznej, ograniczanie zasobów po to, aby zachować efektywność. Nie ma możliwości przegłosowania przez społeczeństwo oparte na wiedzy rozwiązań, które będą przeczyły zasadom naukowej teorii ekonomicznej. „Pola wolności” to projekt Platona zbudowany na racjonalności kapitalistycznej, to enklawy w morzu gospodarki kierującej się naukowymi zasadami, gdzie pracownik jest wyłącznie zasobem. Dlatego praca jest przeklętym obszarem badań współczesnej lewicy. Wszystko jest pracą, a więc nic nią nie jest. Decyzje należą do obywateli, którzy postrzegają siebie wyłącznie jako konsumentów. Dobrze przygotowana informacja nie pozwala poinformowanemu dostrzec, że podpisuje na siebie wyrok. To jest sztuka informacji we współczesnym świecie. * Analogiczny przykład myślenia o ekonomii w tym paradygmacie, co nowoczesna lewica, to Kate Raworth (Doughnut Economy). Fundamentalnym założeniem tej autorki jest przekonanie, że klasyczna teoria ekonomii w jej procesie rozwojowym od starożytności po XX wiek nie miała nic wspólnego z opisem rzeczywistości, ale była całkowicie uzależniona od założeń, które wcześniejsi ekonomiści przyjmowali zgodnie z jakimś systemem przekonań: jednym z wielu możliwych. Jest to dokładnie ten sam sposób myślenia, co w przypadku Łukasza Molla. Wniosek jest więc także ten sam: należy zmienić narrację. Starą narrację, która prowadzi do fetyszyzowania PKB i do lekceważenia faktu istnienia biegunów bogactwa i nędzy, które mogą być ignorowane po prostu dlatego, że stara teoria zbywała problem argumentem o tym, że „wzrost wszystko wyrówna”, należy zastąpić nową narracją, której „lepszość” będzie wypływała z przyjęcia założeń stanowiących negację „starych” założeń. Te „stare” założenia nie sprawdziły się, więc te nowe, zbudowane na ich negacji, bez wątpienia okażą się lepsze, bardziej odpowiadające oczekiwaniom społeczeństw. Niby logika jakaś w tym jest. Szkoda, że jest to logika bardzo ułomna, mówiąc eufemistycznie. Już prof. Kołodko stoi o poziom wyżej od Kate Raworth, kiedy zauważa, że ekonomia dotyczy sytuacji, w której mamy do czynienia ze sprzecznością interesów. Jeśli brak sprzeczności interesów, ekonomia nie ma prawa bytu. Ekonomia Kate Raworth jest ekonomią skonstruowaną na założeniu, że nie istnieje sprzeczność interesów. Wystarczy spojrzeć z perspektywy całościowej, globalnego społeczeństwa, a wówczas okaże się, że sprzeczność interesów jest pozorna. Jedyna sprzeczność interesów kryje się w konflikcie punktów widzenia przedstawicieli „starej” i „nowej” ekonomii. „Stare” metody przedstawiania zależności w obiegu gospodarczym kształtują postawy podmiotów gospodarujących. Te przedstawienia generują pozorny konflikt interesów, ponieważ podmioty gospodarujące nie potrafią wyjść poza wyuczone wyobrażenia o istocie gospodarowania, a w związku z tym – poza wąskie rozumienie swojej w systemie gospodarczym roli. Idealnie współgra ten sposób myślenia z Mollowskim postulatem, aby dla osiągnięcia stanu pełnego radykalizmu aktywności prowolnościowej postawić pierwszy krok we właściwym kierunku – przestać uzależniać się od przestarzałego założenia o realności jednego z wielu możliwych czynników konfliktogennych – poddaństwa chłopów w postaci systemu pańszczyźnianego. Tkwiąc w tym konflikcie i nie dostrzegając niczego poza nim, nie jesteśmy w stanie dostrzec kształtu wolności, która przebija się porach, rysach, niekonsekwencjach systemu pańszczyźnianego, w enklawach swobodnych od niego. Na przykład, w emigracji chłopów z Polski do Ameryki. Chyba jest to nasz ulubiony przykład. Z pełną złośliwością chcielibyśmy zapytać ówczesnych „native Americans” o to, co myślą o takim pomyśle na anarchistyczną wolność. Trudno nie zadumać się nad faktem, że ojczyzną nowoczesnej, równie radykalnej, co agresywnej demokracji, jawi się kraj zbudowany całkowicie na „cancel culture”… * Paradygmaty „nowego” myślenia zbudowane są na przekonaniu o tym, że rzeczywistość rozwija się zgodnie z formalno-logicznymi procesami myślowymi zachodzącymi w głowach jednakowo myślących badaczy. Jeżeli ktoś kiedyś chciał traktować Hegla jak zdechłego psa, to bez wątpienia poczułby wstyd, że prześladuje Bogu ducha winnego geniusza. Na tle tego współczesnego, jawnego przykładu pełnego idealizmu wydaje się, że nowoczesna lewica z gigantycznym wysiłkiem wspięła się na wyżyny grubo przedheglowskiego poziomu intelektualnego. Prawa mające rządzić naszą rzeczywistością są budowane w oparciu o przyczynkarskie rozszczepianie zapałki na tyle części, ile grantów przyznano na ten cel. Następnie wybiera się te, które się najlepiej sprzedadzą wiodącym intelektualistom naszych czasów w rodzaju Grety Thunberg, i zastępuje się nimi dotychczasowy sposób porządkowania świata. * Ten sposób myślenia najwierniej oddaje Kate Raworth, kiedy pisze, że najlepiej do kreowania nowej ekonomii XXI wieku są przygotowani być może ci, którzy nie otarli się o zniewalające schematy dotychczasowej wiedzy ekonomicznej. Należy wszystko odrzucić, wyczyścić umysł i stworzyć coś, co neguje dotychczasowy kanon wiedzy. Daleko nam do twierdzenia, że nie należy kierować się najostrzejszym krytycyzmem w dowolnym badaniu naukowym. Nie bez powodu dzieło Karola Marksa chlubi się tym, że stanowi najbardziej konsekwentną krytykę współczesnej mu teorii ekonomii o tysiącletniej historii żmudnego rozwoju. Współczesna krytyka ekonomii politycznej w wykonaniu lewicy jest ignorancką tragifarsą, której najgorszą cechą jest totalny brak… samokrytycyzmu. Marksizm dawno już przestał być doktryną bliską klasom, których interes reprezentuje. Stał się dyscypliną akademicką, która, aby dostąpić tego zaszczytu, dokonała samokastracji. Marksizm akademicki położył podwaliny pod przekonanie lewicy, że rzeczywistość jest płaska i homogeniczna niczym przedstawienie Ziemi w przedkopernikańskim świecie. Zrozumienie tego, co kryje się pod pozorem komplikacji, stało się, w przekonaniu lewicy, wystarczającym czynnikiem pozwalającym na konstruowanie postępowej alternatywy. Lewica przemawiała w imieniu już nie pojedynczej klasy, ale w imieniu postępowej ludzkości. To założenie wyklucza z miejsca sprzeczność interesów ekonomicznych, sprowadzając ją do błędu wynikającego z nieświadomości, czyli z fałszywych założeń tkwiących w minionych paradygmatach myślenia. Dlatego nie ma potrzeby konfrontowania teorii ze społeczną rzeczywistością. Wystarczy wysiłek intelektualny dla zrozumienia strategii, a następnie przekonanie ludzkości do nieuchronności podążania wyznaczoną ścieżką w imię własnego, dobrze pojętego interesu. Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski 23 lipca 2021 r.
Czy warto wchodzić dwa razy do tej samej rzeki? Wracać do partnerów, których już raz się zostawiło, dawać sobie i im jeszcze jedną szansę? Czy lepiej machnąć ręką, otrzepać kolana i z pieśnią na ustach ruszyć dalej w świat? O tym rozmawiamy dziś z Jankiem z bloga Stay Fly w ramach kolejnego odcinka Wojny płci. Enjoy! Joanna Pachla: Jak to jest z tym wchodzeniem dwa razy do tej samej rzeki? Wchodzić czy nie? Jan Favre: Może zacznijmy od tego, że to nie jest „wchodzenie dwa razy do tej samej”, tylko „wchodzenie dwa razy do takiej samej rzeki”. Do tej samej rzeki można wejść i pińćset razy, dopóki tylko nie wyschnie. Do takiej samej tylko raz, bo odnosi się to do filozoficznego „panta rhei”, czyli „wszystko płynnie” i dzisiejsza rzeka jutro będzie zupełnie inna, bo ktoś, kilometr wcześniej, mógł się do niej odlać, wymordować ryby albo nawrzucać głazów. Joanna Pachla: Tak, w przyrodzie ta rzeka co sekundę może być inna. Ale kiedy odstawimy na bok metaforykę i odniesiemy to do człowieka i jego natury, to czy rzeczywiście będzie on inny? Czy zaangażowanie się drugi raz w związek z tym samym partnerem może przynieść nam coś nowego? Bo może się okazać, że zamiast cudnie rwącej rzeki, to jednak śmierdzący, zarośnięty staw. Jan Favre: Z człowiekiem jest podobnie jak z rzeką, bo w 2/3 składa się z wody. Powstaje też pytanie, co to znaczy “natura człowieka”? Uważasz, że każdy człowieka ma taką samą naturę/uosobienie/podatność na branie do siebie bodźców z otoczenia? Ale już nie dywagując i odnosząc się do głównego pytania, to, żeby odpowiedzieć „czy warto drugi raz wchodzić w związek z tą samą osobą”, trzeba najpierw uzmysłowić sobie coś innego. Mianowicie – ustalić, czemu się z nią rozstało. Co było przyczyną tego, że już nie jesteście razem i czy ta przyczyna ustała. Bo jeśli, przykładowo, on był narkomanem i rzuciłaś go, bo irytowały Cię strzykawki do zażywania marichuaenen porozrzucane po całym mieszkaniu, to czemu miałabyś do niego wrócić, jeśli nie przestał ćpać? Joanna Pachla: Oczywiście, że każdy człowiek jest inny, natomiast jeśli chodzi o zmiany, wydaje mi się, że mechanizm jest zawsze ten sam. Ludzie sami z siebie się nie zmieniają. Natomiast zmieniają się pod wpływem doświadczeń. Ten narkoman, o którym mówisz, może przestać ćpać. Albo choćby zapisać się na odwyk, czym wykaże już jakąś chęć zmiany, wolę walki – o siebie, o mnie i o nasz związek. I wtedy zaryzykowałabym ponowne wejście. Natomiast ten przykład jest skrajny. A co ze związkami o mniejszym natężeniu doświadczeń? Ot, zwyczajna para, która jest ze sobą kilka miesięcy czy lat. Pewnego dnia się rozstaje – czy to pod wpływem zbyt wybuchowej kłótni czy też spokojnej rozmowy, w której doszli oboje do wniosku, że chcieliby spróbować życia bez siebie. No i rozeszli się, spróbowali, po czym któreś jednak stwierdziło, że to był błąd. Co wtedy? Wracać, ratować? Sklejać? Jan Favre: Jak wykaże wolę walki o Ciebie zapisaniem się na odwyk, tylko po to, żebyś do niego wróciła, to nie wróżę najlepiej temu związkowi. Potem będzie szantażował Cię, że jak tylko go zostawisz, znowu zacznie ćpać. Co do „zwyczajnej pary”, o której piszesz, to za bardzo tego nie rozumiem. Wszystko było między nimi dobrze, raz się pokłócili o to, że zupa była za słona i się rozstali? To raczej tak nie działa i zawsze jest większy, często ukryty, problem. Joanna Pachla: Nie wierzysz w siłę emocji? Znam pary, które rozstały się na zasadzie jednej iskry. Coś, ktoś, gdzieś, w niewłaściwym momencie. I wystarczyło. Są słowa, które działają jak bomby. Jasne, że jak jesteś ze sobą 10 lat, to umiesz z tego wyjść. Ale na początku związku czasem wolisz się rozstać niż jakkolwiek to drążyć. Jan Favre: Nie wierzę, że jeśli ktoś się rozstaje przez jedną kłótnię, to powinien być ze sobą. Ta iskra, o której mówisz, to zazwyczaj kropla agresji, która przelała szalę goryczy, zbierającą się przez dłuższy czas. No chyba, że ktoś ot tak, bez nawarstwiających się problemów przez ileś tam tygodni, bez powodu wpada w niepohamowaną histerię i obraża Cię przekraczając wszelkie granice. Wtedy trzeba spierdalać. Joanna Pachla: Zaczynam wierzyć, że nawet dla takiej bajki jak „Smerfy” potrafiłbyś napisać najczarniejszy scenariusz! Choć, oczywiście, w wielu przypadkach pewnie trudno byłoby się z Tobą nie zgodzić. Nie wierzysz w takim razie w rozstania, po których można by do siebie wrócić? Przecież takie też się w życiu zdarzają! Jan Favre: Pewnie, że wierzę! Tyle, że tak, jak powiedziałem na samym początku, trzeba ustalić przyczynę, która spowodowała, że się rozstaliście i rozeznać, czy ona ustała. Jeśli był nierobem, niepotrafiącym wyprać sobie skarpetek i ugotować makaronu z wodą, a po tym, jak go wyrzuciłaś z domu, sam z siebie zapisał się na kurs „Pranie i gotowanie dla opornych” i jest w stanie nawet zrobić jajecznicę z kurkami, to warto rozważyć powrót do siebie. Jeśli rzuciłaś go, bo był nierobem i całe dnie grał w WOWa i po tych 10 latach kiedy nie jesteście razem, wciąż nic się nie zmieniło, to po co miałabyś do niego wracać? Joanna Pachla: Niektórzy wracają z miłości. Jan Favre: Asia… Joanna Pachla: Akurat nie wierzę w rozstania tylko dlatego, że ktoś czegoś nie robił. No chyba, że natura lenia przekładała się też na sferę zawodową i poza praniem, sprzątaniem, gotowaniem i całą resztą tego grajdołu, kobieta ma na głowie jeszcze zarabianie na dom. Wtedy wracać nie ma po co, a jak się cierpi na niedobory miłości, to zawsze można zaadoptować kota lub psa. Ale tak, przyczyna rozstania jest tutaj kluczowa. Bo jeśli Ty chcesz ślubu, a ja nie, i nie dogadaliśmy się w tej kwestii latami, to po co tracić czas? Tak samo z dzieckiem. Ale są sfery, w których jesteś w stanie iść na kompromisy. Bywa przecież tak, że będąc w związku wydaje Ci się, że są sprawy, w których się nigdy nie ugniesz. Na przykład chcesz mieszkać na wsi, a Twoja kobieta w mieście, w jakimś wijącym się do nieba wieżowcu. Ty kochasz naturę, ona widok z dziesiątego piętra. I chociaż się bardzo kochacie, to każde z Was ma inne priorytety. Rozstajecie się, bo wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że w tej jednej, konkretnej sferze się jednak nie dogadacie. Ona zostaje w mieście, Ty wypasasz owce i jesteś jak Stasiuk i ten jego Smoleńsk, ale w pewnym momencie łapiesz się na tym, że życie bez niej jednak trochę ssie. Że łąka spoko, owce spoko, nawet mleko własnoręcznie dojone od krowy – no, nic nie daje Ci takich emocji, jakie dawała Ci ona. Przewartościowujesz priorytety, chcesz wrócić. I chyba nie chcesz, żeby ona wtedy powiedziała, że nie? Jan Favre: Ty chyba nigdy własnoręcznie owiec nie wypasałaś. Odnosząc się jednak sytuacji, o której mówisz, to przerabiałem dokładnie ten wariant. Ja chciałem żyć w Polsce, bo język, ona w Norwegii, bo kultura. Rozstaliśmy się, bo jakby nie patrzeć, te dwa miejsca nie są obok siebie nawet na mapie, po czym wróciliśmy do siebie, bo przecież żyć bez siebie się nie dało. I, jak się po niecałym roku okazało, razem też się tego pożycia nie dało kontynuować, bo jednak tej potrzeby bycia wśród fiordów nie sposób było zagłuszyć i mimo, że regularnie podtapiana, jednak wypłynęła i zatopiła nasz związek. Wracając po raz sto tysięcy dziewięć setny do tego, co powiedziałem na samym początku – przyczyna, przez którą się rozstaliśmy, nie minęła, więc nie było możliwości kontynuowania związku. Joanna Pachla: Ale jak Cię pytałam, czy znasz jakieś pary, którym by się takie powroty udawały, to powiedziałeś, że tak. Co zatem się stało, że im się udało? Jan Favre: Rozstawali się jakieś 4 czy 5 razy, kłócąc się o bardzo różne rzeczy i za każdym razem do powrotu dochodziło w momencie, kiedy któreś z nich się faktycznie zmieniało. To był naprawdę wybuchowy związek, który – jak to się mówi – musiał się dotrzeć. I się dotarł. Są ze sobą już 8 lat, przy czym od 4 bez żadnej przerwy. Joanna Pachla: Czyli da się! Wiesz, zastanawiam się, co sama bym zrobiła w takim momencie. Z jednej strony, nie znam zbyt wielu par, które by się rozeszły, zeszły i po kres świata były szczęśliwe. Ba, znam tylko jedną. Ale za to są jednym z najszczęśliwszych małżeństw, jakie kiedykolwiek widziałam – oboje już po trzydziestce, a są razem od liceum. Dwoje pięknych dzieci, wielki dom, życie jak z obrazka. I to jest właśnie ta druga strona – czasem się przecież udaje! O ile do rozstania nie doszło z jakichś patologicznych powodów, takich jak przemoc, agresja (słowna czy fizyczna), uzależnienia, chora zazdrość czy manipulacja – dlaczego nie dać sobie drugiej szansy? Wiesz, rozstać się możesz zawsze. Nikt nie obiecuje, że tym razem się uda, ale kto mi obieca, że jak nie spróbuję, to nie będę tego żałować do końca życia? Jan Favre: Ja bym powiedział, że nie udaje się tylko wtedy, kiedy ludzie są niekonsekwentni i wracają do siebie, mimo że problem dalej występuje. I robią to tylko dlatego, że życie we dwójkę mniej boli, a łatwiej brnąć w błocie na znanym szlaku, niż rozpoczynać podróż w nieznane. Joanna Pachla: Jasne. Ale z każdym problemem można przecież walczyć. We dwoje też. fot. Daryn Bartlett/
Home Książki Literatura obyczajowa, romans Ta sama rzeka Czy można wejść dwa razy do Tej samej rzeki? Nowa powieść Edyty Świętek! Małgorzata odlicza dni do momentu, kiedy będzie mogła opuścić męża. Jej związek, choć na pozór idealny, przepełniony jest strachem i przemocą, a małżeńskie więzy podtrzymuje tylko troska o niepełnoletniego syna. Całkowicie uzależniona od męża, jedynie w pracy czuje się spełniona i potrzebna. Gdy do biura zostaje przyjęty nowy pracownik, Małgosi szybciej bije serce. Ma wrażenie, jakby znała Darka od zawsze. Dwójka szybko znajduje wspólny język i nawiązuje bliższą znajomość. Łączy ich wiele, a najbardziej: nieszczęśliwa miłość. Ona ma męża tyrana, on – chorą żonę, której nie kocha. Oboje wiedzą, że razem mieliby szansę na upragnione szczęście, jednak kierując się dobrem swoich rodzin, postanawiają zakończyć relację zanim będzie za późno… Czy uda im się zapomnieć o łączącym ich uczuciu? W jaki sposób maskuje się przemoc domowa? Czy małżeństwo bez miłości jest odpowiedzialną decyzją? Czy geny wpływają na nasze relacje? Opowieść, która wbrew wszystkiemu daje nadzieję. Porównywarka z zawsze aktualnymi cenami W naszej porównywarce znajdziesz książki, audiobooki i e-booki, ze wszystkich najpopularniejszych księgarni internetowych i stacjonarnych, zawsze w najlepszej cenie. Wszystkie pozycje zawierają aktualne ceny sprzedaży. Nasze księgarnie partnerskie oferują wygodne formy dostawy takie jak: dostawę do paczkomatu, przesyłkę kurierską lub odebranie przesyłki w wybranym punkcie odbioru. Darmowa dostawa jest możliwa po przekroczeniu odpowiedniej kwoty za zamówienie lub dla stałych klientów i beneficjentów usług premium zgodnie z regulaminem wybranej księgarni. Za zamówienie u naszych partnerów zapłacisz w najwygodniejszej dla Ciebie formie: • online • przelewem • kartą płatniczą • Blikiem • podczas odbioru W zależności od wybranej księgarni możliwa jest także wysyłka za granicę. Ceny widoczne na liście uwzględniają rabaty i promocje dotyczące danego tytułu, dzięki czemu zawsze możesz szybko porównać najkorzystniejszą ofertę. papierowe ebook audiobook wszystkie formaty Sortuj: Książki autora Podobne książki Oceny Średnia ocen 7,3 / 10 159 ocen Twoja ocena 0 / 10 Cytaty Wcześniej nie miała pojęcia ,że ten obdarzony pogodną naturą człowiek został obarczony przez los ciężkim brzemieniem. Wcześniej nie miała pojęcia ,że ten obdarzony pogodną naturą człowiek został obarczony przez los ciężkim brzemieniem. Edyta Świętek Ta sama rzeka Zobacz więcej Za każdym razem,gdy spadało na nią jakieś nieszczęście ,myślała,że dochodzi do kresu wytrzymałości. Za każdym razem,gdy spadało na nią jakieś nieszczęście ,myślała,że dochodzi do kresu wytrzymałości. Edyta Świętek Ta sama rzeka Zobacz więcej dodaj nowy cytat Więcej Powiązane treści
dwa razy do tej samej rzeki